Strona:PL Daniel Defoe - Przypadki Robinsona Kruzoe.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nasz okręt przed siedmią laty uległ rozbiciu, na tychże nieszczęsnych co i my utkwił rafach.
Statek ten dał mi wiele do myślenia, mianowicie téż, że na pokładzie żywego ducha widać nie było. Niezawodnie osada pomimo ognia roznieconego przezemnie, nie mogła wśród ciemności znaleźć wśród tylu skał drogi do brzegu, a natrafiwszy na silny prąd, porwaną została na pełne morze: w tym razie zguba ich była nieodzowną, i z pewnością morze pochłonęło ich łódź, jak niegdyś naszą; może który z rozbitków błądzi gdzieś po wyspie, szukając schronienia. O z jakąż radością podzieliłbym się wszystkiemi bogactwami z towarzyszem mojéj niedoli... Nakoniec i to być mogło, że inny jaki okręt słysząc odgłos strzałów dawanych na trwogę, podpłynął ku rozbitemu statkowi, i osadę na swój zabrał pokład. W każdym przecież razie byłem przekonany, że na okręcie nie masz nikogo.
Cokolwiekbądź się stało, zawsze biedni ludzie składający osadę, godni byli pożałowania. O jakżem powinien być wdzięcznym Panu Bogu wszechmocnemu, który mię łaską swoją cudownie ocalił, podczas gdy z obu okrętów rozbitych ani jeden człowiek nie zdołał się wyratować. Nie umiałem znaleźć słów aby wyrazić uczucia, jakie mię ogarnęły na widok okrętu zgruchotanego.
— Ach Boże! tak dobrym dla mnie okazałeś się Ojcem, o spraw Panie abym w zamian za Twe dobrodziejstwa, choć jednego nieszczęśliwego mógł wyratować. Przez długi czas pobytu mego na wyspie w opuszczeniu i samotności, nigdy tak ciężkiéj nie doznawałem tęsknoty, jak w téj chwili: zdawało mi się że już dłużéj sam na wyspie być nie potrafię. Przychodzą czasem człowiekowi jakieś dziwne urojenia, budzą się