Strona:PL Curwood - Kazan.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nym czubkiem nosa dotknął wreszcie lekkiej sukienki; pani patrzyła nań wilgotnemi od łez oczyna.
— Widzisz, widzisz! — szeptała.
Jeszcze pół cala, potem cal i jeszcze dwa cale, aż wreszcie całe olbrzymie szare cielsko było tuż obok młodej pani. Teraz zaś pysk wznosić się zaczął powoli, od stóp ku kolanom, potem ku małej, pieściwej dłoni, zwisającej w bezruchu. I przez cały ów czas nie spuszczał oczu z twarzy Izabelli. Widział, jak po odsłoniętej, białej krtani przebiegło jej drgnienie, jak purpurowe wargi poruszyły się leciutko.
Zdawało się, jakgdyby sama była tem wszystkiem zdziwiona do głębi. Pan nie mniej był zdumiony. Objął znów wpół ramieniem swa towarzyszkę a wolną ręką gładził Kazana po łbie.
Kazan nie lubił ludzkiego dotknięcia, nawet gdy człowiek ów był jego panem. Instynkt wrodzony i doświadczenie nakazywały mu unikać raczej zetknięcia z ludzkiemi rękoma. Ale teraz pozwalał się głaskać, jakgdyby rozumiejąc, że się to będzie podobało młodej pani.
Z kolei pan zaczął doń przemawiać. Głos mu dziwnie złagodniał.
— Kazan, stary poczciwcze, — mówił — krzywdy jej nie wyrządzisz żadnej, prawda? Obaj ją bardzo kochamy, ty i ja. Bo jakżeby mogło zresztą być inaczej? Jest przecie naszem wspólnem szczęściem. Nasza jest, tylko nasza. A gdyby trzeba było stanąć w jej obronie, obaj gotowiśmy walczyć, jak dwa czarty, prawda, Kazan?
Zostawili go tam potem na derce podróżnej, z jakiej mu zrobiono posłanie, poczem zaczęli się przechadzać po pokoju. Oczu z nich nie spuszczał: słuchał, nie rozumiejąc, co mówili; ogarniało go niepohamowane pragnienie, by się znowu do nich