Strona:PL Bourget - Kosmopolis.djvu/471

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
465
KOSMOPOLIS.

ich Olimpu i czci własnej, by dziś patrzeć w milczącej zadumie, na wywłaszczenie przedstawiciela Tego, który ich obalił? Na zakrętach alei olbrzymie kielichy marmurowe, rysowały swe wdzięczne kształty. Rosły na nich zioła, chwiejące się pod naciskiem powietrza, odznaczając się swą żywą zielonością na tle jakby martwem nieprzejrzanej zieleni bukszpanów i dębów. Młode te roślinki zdawały się drżeć i cierpieć nad tem, że są uwięzione w tej przestrzeni, będącej w rzeczy samej więzieniem — dobrowolnem, ale właśnie przez to surowem i stanowczem — w tym ostatnim kawałku ziemi i przyrody, zostawionym dostojnemu zwyciężonemu Watykanu. Nigdy Montfanon nie przejęty był tak, jak dzisiaj poezyą tych ogrodów, jedynych w świecie, ale zarazem ogarniającym wszystko smutkiem, jaki unosi się z tych milczących alei, z ciasnych kwater kwiatowych, nawet z fontan i tarasów, z których widać tylko mur okalający i niezliczone kominy fabryk, ten symbol brutalny zwyciężkiej działalności nowoczesnej!... Człowiek tak energiczny i szczery, jakim był „stary szuan“ nie mógł dłużej znieść tego wrażenia przygnębiającego, i nagle, potrząsnąwszy kilkakrotnie swą szpakowatą głową, jakby nad czemś się zastanawiał, zmusił Dorsenne’a do powstania i zawołał:
— Cóż Julianie? Nie będziemy tu przecie godzinami marzyć i wzdychać jak kobiety?... Dziecko to umarło. Nie przywrócisz jej życia twoją