Strona:PL Bourget - Kosmopolis.djvu/470

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
464
KOSMOPOLIS.

Odczuwał, że pojedynek ten, przyśpieszając wyjazd Bolesława i jego żony, przyczynił się do objaśnienia córki pani Steno, tak że i on, Montfanon, w cząstce niezmiernie małej, ale bądź co bądź dołożył ręki do tego samobójstwa. Więc milczał. A może tak jeden jak i drugi, wierzący i niedowiarek, owładnięci zostali smutną atmosferą miejsca, gdzie w rozmowie wywołali widmo straszliwego rozwiązania tragedyi, w której obadwa byli czynnikami w rolach rozmaitych. Gęstwina ciemnej zieleni dębów, objętych kręgiem ogromnych bukszpanów strzyżonych jednostajnie, szemrała dokoła. Żaden inny szelest, prócz szmeru liści, pomieszanego z monotonną skargą poblizkiej fontanny, nie przerywał ciszy tego kącika, ograniczonego z jednej strony przez dawne mury rzymskie, a z drugiej przez nieruchomą kopułę Św. Piotra. Jedynymi gośćmi ogrodu pąpiezkiego zdawali się być, wraz z Montfanonem i Dorsennem, bożkowie marmurowi, rozrzuceni wśród gęstwiny, szczątki sztuki pogańskiej, ukrytej tu w cieniu Bazyliki, w skutek fantazyi papieżów Odrodzenia, może na rozkaz Leona X, który w tych ogrodach bawił się w gronie wytwornych poetów i sławnych artystów. Pod przeczystym i skwarnym już lazurem dnia czerwcowego owe szeregi białych posągów nadawały tej samotności jakiś rys uroczysty, przypominający przeszłość wspaniałą i upadłą już teraz. Czyż te wizerunki bogów nie patrzały, niegdyś na upadek