Strona:PL Bourget - Kosmopolis.djvu/459

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
453
KOSMOPOLIS.

macie jej życia i posuwały ją powoli do ostatecznej i tragicznej rezolucyi, ku której niosły ją teraz kłusem konie, przedstawiały się jej wyobraźni jakby w oddali jakiejś mglistej. Jakże daleko był teraz od niej ciężki Lincoln i zdradziecka Lidya Maitland — jak daleko zacna Maud Gorska i pobożna Fanny Hafner! Nawet matka i Dorsenne rozwiewali się w cień jakiś, choć zaledwie parę godzin dzieliło ją od chwili, gdy uderzyli w nią ciosem, będącym tem ziarnkiem, które przeważyło szalę jej nieszczęść. Nie był to sen na jawie, o jakim mówią niektórzy zbrodniarze, ale pewne słodkie wylanie się wewnętrzne, które chwilami na jej usta drżące dotąd, sprowadzało nawet uśmiech łagodny. Poczucie, że zbliża się do niezakłóconej ciszy, do snu nieprzespanego, w którym niema już cierpień, wzrosło w niej, gdy wyszła z powozu i okrążywszy ogród willi Torlonia, znalazła się nad jeziorem, wspaniałem w swych drobnych rozmiarach, w skutek dzikości pejzażu — i nieruchoma, zdziwiona w tej ostatecznej chwili, zatrzymała się między krzakami głogu, pokrytemi kwieciem wątłem, między pogiętemi gałęziami dwóch aloesów, patrząc na te wody, mające być jej grobem.
— Jak tu pięknie! — szepnęła.
W rzeczy samej, powierzchnia jeziora była tak spokojną, że tylko od czasu do czasu zmarszczka leniwa i cicha garbiła wodę czarną, jakby gęstą i ciężką, porośniętą sitowiem i pełną długich liści