Strona:PL Bourget - Kosmopolis.djvu/460

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
454
KOSMOPOLIS.

roślin wodnych, roztaczających swą ciemną zieleń. I wszędzie, dokoła Alby, był jakby kwietnik olbrzymi, niby las tych głogów różowych, gdy tam z drugiej strony rysowały się sosny włoskie, rozkładając swe czarne korony na tle lazurowego nieba. Słońce zaczynało już zachodzić, bo była przeszło godzina piąta i mętna mgła bałwaniła się po nad jeziorem — mgła, a raczej chmura, para wyziewu, z którego możnaby wycisnąć to wszystko, co zgniła woda ma w sobie metalicznego. Najmniejszy wietrzyk nie poruszał wątłych kwiatków głogu, z po za krzaków którego widać było niezliczone mnóstwo żab, ukrytych w trawie. Niekiedy rzucały się one pojedynczo do wody. Słychać było plusk głuchy, powierzchnia jeziora zadrżała głębszym dreszczem — i znów zwierciadło się wygładzało i przybierało wygląd pełen uroku posępnego. Niekiedy zaś unosiły się kruki z głośnym krzykiem pod niebem. Siadały one na łące z lewej strony, ku której biegła aleja wysadzana różami, przez którą Alba tu przyszła i machinalnie urwała kilka tych kwiatków, które przypięła do piersi, przez ostatni niejako instynkt młodości i zalotności nawet w chwili śmierci!... Ten wieczór tak cichy, to jezioro prawie fantastycznie nieruchome, ten horyzont tragiczny, z jakąś cechą niewzruszoności, rozlaną na wszystkich przedmiotach — całe to otoczenie melancholijne tej ostatniej minuty, dostrajało się tak do myśli młodej dziewczyny, że