Strona:PL Bourget - Kosmopolis.djvu/344

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
338
KOSMOPOLIS.

— Ach, nieszczęśliwi!.. ależ to jest potworne! To waryaci! Znaleźli sekundantów, tych dwóch myśliwych z dołu! Ach, mój Boże! mój Boże!...
Nie mógł więcej mówić. Lekarz rzucił się do okna, dla zobaczenia co się dzieje, nie uważając, że Florentyn także się tam zawlókł. Jak długo tu stali, kwadrans czy dłużej, nigdy tego nie wiedzieli, gdyż poprostu skamienieli ze zgrozy.
Jak Montfanon przewidział, warunki pojedynku były straszne. Pietrapertosa, który kierował wszystkiem, odmierzył znaczną przestrzeń, około piędziesięciu kroków i właśnie odznaczał dystans, na dziesięć do dwunastu metrów.
— A więc strzelać się będą do baryery!... — jęknął stary szermierz, znawca wszelkiego rodzaju pojedynków. — Dorsenne i Gorski, ustawieni naprzeciw siebie, zaczęli iść naprzód, podnosząc, lub zniżając broń z powolnością okropną przeciwników, którzy postanowili się zabić. Padł pierwszy strzał. To Bolesław dał ognia i chybił. Dorsenne miał jeszcze kilka kroków do baryery, zrobił je i zatrzymał się, celując z widocznym zamiarem zabicia przeciwnika, gdy nagle Cibo krzyknął:
— Ależ, na Boga, strzelaj pan, strzelajże!...
Julian przycisnął cyngiel, posłuszny instynktownie temu niewłaściwemu rozkazowi, ale tak naturalnemu, że nikt go nie zauważył. Rozległ się huk i wszyscy trzej widzowie, zgromadzeni przy oknie, wydali okrzyk, widząc rękę Gorskie-