Strona:PL Bourget - Kosmopolis.djvu/276

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
270
KOSMOPOLIS.

kończy się ubierać i kazała, by powóz czekał na nią o godzinie trzeciej.
— Doskonale — szepnął — ani jedno, ani drugie niema żadnych podejrzeń!
Jakżeby się zdziwił, gdyby był mógł, w czasie swej przechadzki krokiem nieco ociężałym, w kierunku Kapitolu, powrócić myślą do gabinetu, który przed chwilą opuścił. Byłby zobaczył wślizgującą się tu kobietę, przez drzwi otworzone po cichu, z ostrożnością złoczyńcy. Byłby widział, jak przeglądała kolejno wszystkie papiery, rozrzucone na stole. Na widok karty Dorsenne’a i margrabiego, zmarszczyła brwi. Chwyciła nakoniec bibułę i poniosła ją przed lustro, chcąc wyczytać odbite na niej odwrotnie adresy. Byłby ujrzał nakoniec, jak ta kobieta wyjęła z kieszeni pęk kluczy. Otworzyła jednym z nich szufladkę, którą Florentyn zamknął tak starannie i wyjęła trzy koperty, które tu wsunął niezapieczętowane... I kobieta ta czytała, z wyrazem zgrozy na twarzy i trwogi, te kartki w ten sposób wydobyte, dzięki podstępowi, którego ohydna niedelikatność zdradzała bezwstydne przyzwyczajenie szpiegoskie. Tą kobietą była jego siostra własna, ta Lidya, którą miał za tak ładną i pełną prostoty, do której napisał z pożegnaniem czułem na wypadek, gdyby został zabity — ta Lidya, którą gdyby był zobaczył, byłby się zdziwił, widząc ją tak brzydką w skutek namiętności poziomej! Drżała ona tak, że o mało nie upadła.