Strona:PL Bourget - Kosmopolis.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
251
KOSMOPOLIS.

cież mówić o swej rodzinie, o swem życiu!.. I to wszystko nie wzbudziło w nim wstrętu do złota tego awanturnika!... Nasze nazwisko! ależ nazwisko to ja sam, to moja cześć w ustach i myśli innych! Jakżem szczęśliwy, Dorsenne, żem skończył pięćdziesiąt dwa lata przeszłego miesiąca. Umrę wprzód, nim zobaczę to, co wy zobaczycie, upadek wszelkiej arystokracyi i wszelkiej królewskości. Żeby przynajmniej skonały w krwi, ale one nie padają, lecz kładą się na błocie, co jest najsmutniejszem... Ale co to znaczy? Monarchia, szlachta i kościół są wieczne. Ludy, które tej prawdy nie uznają, umrą i koniec... No, pisz list, a ja go podpiszę. Każ go zanieść i zjesz ze mną obiad. Trzeba iść do tej jaskini z zapasem argumentów, któreby zapobiegły pojedynkowi, ale współcześnie zachowały rolę dodatnią dla naszego klienta... Trzeba tę rzecz urządzić jak należy... Podoba on mi się; wynagradza mi za innych...
Rozdrażnienie to, zaczynające niepokoić Dorsenne’a, zwiększyło się jeszcze podczas obiadu, tym więcej, że rozprawiając o warunkach całej sprawy, margrabia mimowoli przypominał sobie swą młodość burzliwą. Trudno było uwierzyć, że to jest ten sam człowiek, który przed kilku godzinami recytował hymny nabożne w katakumbach. Zbudził się w nim stary pan feudalny i zmienił go zupełnie. Blask oczów i czerwoność na twarzy zdradzała, że ta awantura pojedynko-