Strona:PL Bourget - Kosmopolis.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
230
KOSMOPOLIS.

— Procesya zacznie się dopiero o piątej, może o w pół do szóstej — rzekł Montfanon, patrząc na zegarek — mamy dopiero kwadrans na piątą... Wyjdziemy z katakumb, jeżeli sobie życzysz i opowiesz mi tę historyę tam, na górze... Wielkie nieszczęście? Ha! — dodał, ściskając rękę młodego człowieka, którego osobę kochał, choć zasad jego niecierpiał od chwili, gdy się spotkali u wspólnego przyjaciela hrabiego Gobineau, apostola teoryi ras — bądź spokojny, moje dziecko, zapobiegnie się wszystkiemu...
W tonie, jakim wypowiedział te słowa, czuć było tę pogodę sumienia, które niezna niepokoju, które wierzy silnie i czyni wszystko, co może i co powinno. Nie byłby Montfanonem, to jest rodzajem wizyonera, który lubił dysputować z Dorsennem, gdyż pomimo wszystko rozumieli się oni doskonale, by nie miał mówić, gdy szli wzdłuż oświeconego podziemia:
— W każdym razie, mój panie apologisto świata nowoczesnego, kontent jestem, że cię tu widzę i chcę cię zapytać otwarcie, czy nie czujesz się bardziej współczesnym tym wszystkim umarłym, którzy śpią w tych murach, niż jakiemuś tam wyborcy radykalnemu, lub deputowanemu frankmasońskiemu?... Czy nie widzisz tego, że gdyby ci męczennicy nie byli się przed osiemnastu wiekami modlili pod tem sklepieniem, to najlepsze wasze inteligencje nie istniałyby dzisiaj?... I proszę cię, gdzie ty znajdziesz rzewniejszą poe-