Strona:PL Bourget - Kosmopolis.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
228
KOSMOPOLIS.

spostrzedz tego, którego szukał, pośród kilku osób, zgromadzonych w tej kaplicy zrujnowanej, może najstarożytniejszej z tych wszystkich, które otaczają Rzym ukrytym pasem świętości. Montfanon, którego łatwo można było poznać po pustym rękawie u czarnego surduta, założonym za piersi, siedział na krześle, niedaleko ołtarza, na którym paliły się wielkie świece woskowe i płomień ich chwiał się widocznie. Księża i mnisi rozstawiali koszyki pełne kwiatów, podobne do tego, jaki miał kapelan, spotkany przed chwilą przez Dorsenne’a. Grupa, złożona z trzech osób, udzielała sobie półgłosem uwag o malaturach, zaledwie widzialnych na tynku szarym sklepienia. Montfanon był pogrążony zupełnie w czytaniu książki, którą trzymał jedyną swą ręką. Ostre rysy jego twarzy, uszlachetnionej i jakby odmienionej przez zapał modlitwy, nadawały mu wyraz godny podziwu starego żołnierza chrześciańskiego. Bonus miles Christi wyryto na kamieniu grobowym wodza, który został raniony pod Patay. Wyglądał na stróża świeckiego grobowca męczenników, zdolnego umrzeć, tak jak oni za swą wiarę. A gdy Julian zdecydował się dotknąć go lekko ręką w ramię, zauważył, że w jasnych oczach błękitnych szlachcica, zwykle wesołych, niekiedy tylko gniewnych, błyszczała łza przed chwilą wylana. Głos jego nawet, ten głos zwykle zgryźliwy, nabył jakiejś miękości w skutek myśli