Strona:PL Bourget - Kosmopolis.djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
227
KOSMOPOLIS.

od chwili, gdy tu wszedł. Solenna msza, odprawiona rano, pozostawiła tu na cały dzień ten zapach świątobliwy, otulający sobą kości, które niegdyś w żyjących ciałach biły czołem Bogu wśród takiej samej woni świętej. Kontrast był tak silny między tem miejscem, gdzie wszystko mówiło o rzeczach wiecznych a dramatem namiętności światowych i zdrożnych, że powieściopisarz był tem wzruszony. Zdawało mu się na chwilę, że dopuszcza się profanacyi, jakkolwiek działał w imię najszlachetniejszych i najbardziej ludzkich zasad. Uczuł też pewną ulgę, gdy na zakręcie galeryi spotkał się z księdzem, który niósł w ręku koszyk pełen kwiatów, przeznaczonych zapewne na procesyę. Zapytał go się po włosku o drogę do Bazyliki, a gdy ksiądz odpowiedział mu w najlepszej francuzczyźnie, więc rzekł:
— Zapewne znasz, mój ojcze, margrabiego de Montfanon?
— Jestem jednym z kapelanów przy kościele św. Ludwika — odrzekł ksiądz, uśmiechając się i dodał — znajdziesz go pan w samej Bazylice.
— Nareszcie — pomyślał sobie Dorsenne — bądźmy ostrożni... chociaż tu idzie ostatecznie tylko o czyn miłosierdzia... otóż jestem... poznaję schody i wielki otwór nad niemi...
Jakoż w rzeczy samej widać było kawałek nieba, z którego padało światło dzienne z góry. Światło to pozwoliło prędko powieściopisarzowi