Strona:PL Bourget - Kosmopolis.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
221
KOSMOPOLIS.

— Tego, bez ręki?... Widziałem go raz z powodu pomnika, jaki kazałem wznieść w kościele Św. Ludwika francuzkiego...
— Mówił mi o tem — rzekł Dorsenne — ten pomnik kazałeś pan postawić dla jednego ze swych krewnych, prawda?
— Tak, dalekiego kuzyna, kapitana Chapron, zabitego w 1849 r. na szańcu pod Rzymem...
— A więc doskonale! — zawołał Dorsenne, zacierając ręce — Montfanon będzie pańskim świadkiem, najprzód jest to stary rębacz, ja zaś nigdy się jeszcze nie pojedynkowałem. Jest to rzecz ważna. Znasz pan przysłowie, że nie pałasz i pistolet zabija, ale świadkowie... A przytem jeżeli rzecz da się załagodzić, to margrabia prędzej i łatwiej to zrobi, niż ja...
— Ależ to niemożliwe! — zawołał Chapron — margrabia Montfanon! Nie zgodzi się na to nigdy. Nie zna mię wcale...
— To nic, już ja to załatwię — rzekł Dorsenne — pozwól, że będę działał najprzód w mojem imieniu, a dopiero gdy się zgodzi pan poczniesz mówić... Ale nie ma czasu do stracenia. Nie wychodź pan z domu aż do godziny szóstej. O tym czasie będę już wiedział czego się trzymać...
Jeżeli powieściopisarz z początku sądził, że mu się uda próba u starego swego przyjaciela, to jednakże, gdy się w pół godziny potem znalazł się przed domem margrabiego Klaudyusza Franciszka, począł wątpić. Margrabia mieszkał w dzielnicy