Strona:PL Bourget - Kosmopolis.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
220
KOSMOPOLIS.

Przez chwilę wahał się, ale obraz Alby, który mu stał przed oczami od wczoraj, nagle znów się w myśli jego zarysował. Przypomniał sobie posępną trwogę, jaką dostrzegł w oczach młodej dziewczyny, oraz ową widoczną ulgę, jakiej doznała, gdy matka jej uśmiechnęła się tak samo do Gorskiego, jak i do Maitlanda. Przypomniał sobie listy bezimienne i tę nienawiść tajemniczą która ścigała panią Steno. Jeżeli ta kłótnia między Bolesławem i Florentynem stanie się głośną, to niewątpliwie wszędzie będą mówili, że Florentyn bił się za szwagra z powodu hrabiny. Niewątpliwie również, że pogłoski te dojdą do uszów biednej hrabianki. Wszystkie te uwagi wpłynęły tak na powieściopisarza, że zawołał:
— Dobrze, przyjmuję. Będę panu służył za świadka. Nie, nie dziękuj mi pan, tracimy tylko drogi czas. Trzeba przecież jeszcze drugiego sekundanta. Kogóż pan chcesz prosić?
— Nie wiem — odrzekł Florentyn — i liczę na pana, że mi dopomożesz...
— Zróbmy listę nazwisk — ozwał się Julian — to najlepszy środek...
Dorsenne napisał pewną liczbę nazwisk i po kolei poczęli zastanawiać się nad niemi, a w rezultacie wszystkie odrzucili. Znów więc byli mocno zakłopotani, gdy nagle oczy powieściopisarza zajaśniały, krzyknął lekko i zawołał:
— Mam! mam! ach, że mi to wcześniej na myśl nie przyszło!... czy znasz pan margrabiego de Montfanon?...