Strona:PL Bourget - Kosmopolis.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
219
KOSMOPOLIS.

pomniał sobie, że przed dwoma dniami, na tej samej kanapie i o tejże samej godzinie, siedział Bolesław. Jakże szybko rozwija się dramat i dokąd on zajdzie, pędząc tak szalenie! Czuł przytem, że szwagier Maitlanda nie mówi mu wszystkiego.
— Ależ to jest głupstwo! — zawołał — to dzikość i szaleństwo!... Cóż u licha! przecież niepodobna, żebyście się bili o tego rodzaju słowa? Jakto? rozmawiacie na chodniku, mówicie sobie kilka słów nieco za żywych i zaraz świadkowie, pojedynek!... Nie, to strasznie głupio!...
— Zapominasz pan, że dopuściłem się wielkiego błędu; podniosłem na niego kij... — odrzekł Florentyn — a zresztą kiedy chce satysfakcyi, odmówić mu jej przecież nie mogę...
— A pan może myślisz — zawołał autor — że ludzie, galerya, zadowolni się tym powodem! Jak pan możesz przypuścić, że nie będą szukali skrytych przyczyn tego spotkania? Z pewnością zaraz wypłynie na wierzch jaka kobieta... Ja pana wcale nie pytam, ograniczam się na tem, coś mi powiedział. Ale ludzie są ludźmi i gadać będą...
— Dla tego też proszę pana o zachowanie zupełnego sekretu — odrzekł Florentyn — przyczem chciałem pana prosić, byś mi służył za świadka... Niema tu nikogo, komubym tak, jak panu ufał. Tem się usprawiedliwia mój krok.
— Dziękuję panu za to — odrzekł Dorsenne.