Strona:PL Bourget - Kosmopolis.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
153
KOSMOPOLIS.

I zwracając się do Maitlanda, który wszedł za nią do salonu z potężnym i bezczelnym spokojem olbrzyma i człowieka kochanego:
— Bądź tak grzeczny, mój mały Linco, i poszukaj mi wachlarza i rękawiczek, które zostawiłam na szeslongu...
W tejże chwili Dorsenne, który lękał się spotkania z oczami Gorskiego (nie byłby wytrzymał jego wejrzenia), znalazł się znowu przy Albie Steno. Twarz młodej dziewczyny, niedawno tak smutna, jakby strachem przejęta, rozjaśniła się teraz zupełnie. Zdawało się, że olbrzymi kamień spadł z piersi pięknej hrabianki.
— Biedne dziecko — pomyślał powieściopisarz — nie może uwierzyć, by jej matka mogła zachować taki spokój, gdyby była winną. Zachowanie się hrabiny, to odpowiedź na list bezimienny. Więc wszystko jej napisano?... Mój Boże, ale kto to może być? Co wyniknie z dramatu w ten sposób zawiązanego?...
I pogrążył się w głęboką zadumę, mimo gwaru rozmowy, do której się wcale nie mieszał. Gdyby był obserwował, zamiast rozmyślać, byłby dostrzegł autora listów anonimowych tak wyraźnie, jak wyraźną była odwaga pani Steno w stawieniu czoła niebezpieczeństwu — jak wyraźną była ślepa ufność pani Gorskiej — jak pogardliwym był spokój Maitlanda, w obec swego rywala i wściekłość powstrzymywana tegoż rywala, jak zręcznie Hafner podtrzymywał rozmowę, jak Ardea