Strona:PL Bourget - Kosmopolis.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
152
KOSMOPOLIS.

dy, jak ta, którą pani Steno w tym momencie stanowczym okazała. Zjawiła się na progu drzwi szklanych zdziwiona i uradowana, w miarę, jak wymagają tego konwenanse. Jej cera blondynki, którą najmniejsze wzruszenie winno było zarumienić, zachowała swą zwykłą, rozkosznie różową barwę. Jej długie powieki, pełne wdzięku oryentalnego, nie zadrgały i nie przyćmiły oczów błękitnych, które ciągle jednakowo błyszczały. Z uśmiechem, odkrywającym piękne zęby, podobne do pereł, otaczających jej szyję, ze szmaragdami wpiętemi we włosy, z szerokiemi plecami, wystającemi z po za wycięcia białego gorsetu, z kibicią pełną i cienką, z przepysznemi rękami, z których zdjęła rękawiczki, przez wzgląd na pieszczotliwe pocałunki Maitlanda i na których także błyszczały szmaragdy, z ruchami pelnemi dumnej pewności, wyglądała w istocie na kobietę z przeszłych stuleci, na siostrę tych świetnych księżniczek, które malarze weneccy wywołują z grobów pod portykami marmurów, między apostołami i męczennikami. Zbliżyła się wprost do Maud Gorskiej, którą ucałowała czule, poczem uścisnąwszy Bolesława za rękę, rzekła swym głosem dźwięcznym, w którym drżał ton kontraltu, następstwo pieściwego dyalektu lagun:
— Ach, cóż za śliczna niespodzianka!... I nie mogliście przyjść do nas na obiad?... Proszę, usiądźcie oboje i opowiedzcie mi odyseję podróżnika...