Strona:PL Bourget - Kosmopolis.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
150
KOSMOPOLIS.

piękna tą pięknością angielską, silną i rozrosłą, promieniejąca szczęściem, w sukni z krepy chińskiej czarnej, w rzuty oranżowe, przy których ślicznie uwydatniała się jej cera świeża i rzeźwa. Za nią szedł Bolesław. Ale nie był to już podróżny, który przed trzydziestu sześciu godzinami wysiadł na placu św. Trójcy, szalony z niepokoju, dyszący zazdrością, zabrudzony pyłem wagonu, z włosami rozwianemi, brwiami zakurzonemi rękami czarnemi. Był to nieco zmizerniały, nieco znużony, hrabia Gorski, wykwintny, jakiego Dorsenne znał dotąd, zręczny, ubrany we frak wieczorowy, z paru konwaliami w butonierce, z twarzą uśmiechniętą i piękną. Dla powieściopisarza, wiedzącego o wszystkiem, ten uśmiech chłodny miał w sobie coś o wiele straszliwszego, niż gniew wczorajszy. Zrozumiał to doskonale po uściśnięciu ręki polaka. Noc i dzień zastanowienia zburzyły jego dzieło, i jeżeli Bolesław odegrał komedyę dla uśpienia nieufności swej żony i dla zmuszenia jej do tej wizyty wieczornej, to dlatego, że postanowił nie radzić się nikogo i samemu śledztwo prowadzić. Udało mu się to doskonale i jego ukośne wejrzenie dostrzegło z pewnością białą suknię pani Steno na tarasie, podczas, gdy szczęśliwa Maud tłomaczyła ten powrót niespodziewany ze zwykłą sobie szlachetną szczerością:
— Tak to zwykle bywa, gdy się donosi ojcu, niezbyt rozsądnemu, wiadomości złe... Napisałam