Strona:PL Bourget - Kosmopolis.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
142
KOSMOPOLIS.

— Co pani jest, hrabianko? — spytał młody człowiek półgłosem, gdy się znaleźli oboje obok wielkiej tacy, na której kryształ rznięty szklanek i przedmioty srebrne błyszczały blaskiem jasnym i nowym na tle szarem salonu.
— Tak — nalegał — co pani jest? czy ciągle pani gniewasz się na mnie?
— Na pana? — zapytała — ależ nigdy się nie gniewałam... o cóżbym się gniewała? Nigdy mi pan nic złego nie zrobiłeś...
— Więc ktoś pani coś złego zrobił? — dopytywał się Julian.
Widział on, że mówiła szczerze i że nie pamiętała wczorajszego nieporozumienia.
— Nie oszukasz pani takiego przyjaciela, jak ja — mówił dalej. — Widząc, jak się pani wachlujesz, byłem pewny, że się nudzisz. Znam przecie panią dobrze...
— Nie nudzę się wcale — odrzekła ze zmarszczeniem niecierpliwem swych długich i miękich brwi, które rzucały cień złocisty na jej policzki — ale nie mogę znieść pewnych kłamstw. Oto wszystko...
— A któż to skłamał? — spytał Dorsenne.
— Czyż nie słyszałeś pan, jak Ardea mówił przed chwilą o swej kaplicy, on, co tak samo wierzy w Pana Boga, jak Hafner, o którym nikt nie wie, czy jest żydem, czy chrześcianinem?... Nie widziałeś pan, jak ta biedna Fanny spoglądała na niego? Czyż nakoniec nie zauwa-