Strona:PL Bourget - Kosmopolis.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
130
KOSMOPOLIS.

— Czy hrabiny niema? — spytał Dorsenne, zwracając się do Alby Steno, nie odpowiadając wcale na mimowoli obrażającą grzeczność barona, ani na żartobliwą ofiarę księcia. Nieobecność pani Steno znowu wzbudziła w nim trwogę, którą młoda dziewczyna rozproszyła, odpowiadając:
— Mama jest na tarasie. My zaś obawialiśmy się, by dla Fanny nie było za chłodno...
Była to odpowiedź bardzo naturalna, którą hrabianka wypowiedziała nader prosto, bawiąc się wielkim wachlarzem z piór białych delikatnych i ufryzowanych. Każdy ich ruch unosił, niby aureolę, jej jasne włosy, które miała spiętrzone nad czołem nieco wysoko. Julian znał ją zbyt dobrze, by nie miał spostrzedz, że jej głos, ruchy, wejrzenie, cała postawa wreszcie zdradzała zdenerwowanie doprowadzone w tej chwili aż do cierpienia. Czy była jeszcze pod wrażeniem dąsania się wczorajszego, czy też uległa znów jednemu z tych przejść niewytłomaczonych, które doprowadziły Dorsenne’a w rozmyślaniach nocy dzisiejszej do takich dziwnych podejrzeń? Podejrzenia te znów w nim powstały wraz z uczuciem, że ze wszystkich osób tu obecnych, Alba była jedyną, której wygląd zdradzać się zdawał świadomość przygotowującego się dramatu. Postanowił więc zbadać zaraz zagadkę, oraz odszukać klucz do tej żyjącej tajemnicy. Jakże mu się tego wieczoru wydawała piękną, z temi dwoma wrażeniami, odmalowanemi na twarzy, które jej na-