Strona:PL Bourget - Kosmopolis.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
114
KOSMOPOLIS.

Montfanon innego jest zdania. Przebiegłem wszystkich znajomych naszego koła... A! o mało nie zapomniałem Alby... ale jej przecież posądzać o to niepodobna... nie! A dla czego?
Dorsenne, rozbierając te pytania, miał się położyć do łóżka. Ze zwyczaju wziął książkę, leżącą na stole dla przeczytania kilku kartek, nim zaśnie. Leżało tu więc kilka książek, z których czerpał nieustannie zasady swej doktryny; były to „Pamiętniki“ Goethego; tomik korespondencyi George Sanda, w którym znajdowały się listy do Flauberta; „Rozprawa o metodzie“ Descartesa i szkice Burckharta o „Odrodzeniu“. Ale spoczywając na poduszce, gdy przerzucił jedną z tych książek, zamknął ją, nie przeczytawszy nawet dwudziestu wierszy. Zgasił lampę, lecz nie mógł zasnąć. Dziwne podejrzenie, które przebiegło mu przez głowę, miało w sobie jakąś potworność trudną do połączenia z obrazem młodej panny. Co za podejrzenie i jaka panna! Ulubiona przyjaciółka jego przez całą zimę, dla której przedłużał swój pobyt w Rzymie, bo była ona najwdzięczniejszem zjawiskiem delikatności i smutku na tem tle tragicznej i uroczystej przeszłości! Nikomuby zapewne nawet na chwilę jedną nie przyszła do głowy taka myśl, bez wstrętu. Tymczasem Dorsenne zaczął grzebać się w tem brzydkiem przypuszczeniu, rozwijać je, uzasadniać. Nikt może nie cierpiał więcej nad niego z powodu tej potworności moralnej, jaką