Strona:PL Bolesław Prus - Szkice i obrazki 02.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ki, bo strzelę!...“ Groźba ta, zamiast pohamować, przyśpieszała ich bieg, i już ścigający myślał, że nie pochwyci ani jednego jeńca, gdy nagle o parę kroków od siebie ujrzał chłopaka.
Dzieciak nie mógł uciekać, bo był kulawy, upadł więc twarzą między zagony i zamknął oczy, przekonany, że ponieważ sam nie widzi pana Dudkowskiego, zatem pan Dudkowski i jego nie powinien zobaczyć.
Prawie w tem samem miejscu leżał świeży pręt, który właścicielowi ogrodu wydał się narzędziem Opatrzności. Schwycił go szybko i rzucił się na chłopca.
Biedny szkodnik na serjo pomyślał o ucieczce, ale było za późno. Czuł już na swym karku kościste palce, a o parę stóp niżej karku — giętkie, lecz twarde dowody oburzenia pana Dudkowskiego. Nowy ziemianin z początku wywijał opatrznościowym prętem niezbyt energicznie, jakby wahając się. Im jednak głośniej krzyczał chłopak, tem pan Dudkowski machał kijem wprawniej, a nawet zadziwiająco biegle. Doszło do tego, że stracił wszelką miarę i liczbę. Zdawało mu się, że w potężnej lewicy trzyma wszystkich szkodników, którzy mu rabowali ogród, i że swoim prętem wydobędzie z nich każdą zjedzoną malinę i porzeczkę, tak potrzebne dla jego zdrowia.
— Tak u nas w Warszawie całują, zbrodniarzu!... — wykrzykiwał zasapany pan Dudkowski.
Nagle spostrzegł, że oprócz krzyku chłopca i uderzeń pięta, słyszy jeszcze inne głosy. Odwrócił głowę i z drugiej strony niskiego płotu, zobaczył gromadę dzieci i ludzi dorosłych, którzy przemawiali do niego niezwykle podniesionym tonem. Była tam jakaś uboga kobiecina, płacząca wniebogłosy, jakiś Żydek w marynarce, który zwoływał innych, a nawet olbrzymi adwokat z trędowatą twarzą, który, machając rękoma jak kolejowy sygnał, krzyczał: