Strona:PL Bolesław Prus - Placówka.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja, panie — mówił Żydek — jakem usłyszał, że strzelają, zaraz złapałem do jednej ręki jeden rewolwer, do drugiej ręki drugi rewolwer, i przez całą noc już nie zmrużyłem oka, tylkom się bał, że i mnie napadną.
— A pozwolenie ma pan na rewolwery?
— Jakżeby nie? Mam...
— Na dwa?
— Drugi jest zepsuty, i ja z nim chodzę tylko od parady.
— A robotników ilu pan ma teraz?
— Tych, co kręcą się koło lasu?... Czasem bywa po sto i więcej, a zwykle osiemdziesiąt. Jak się trafi.
— Paszporty w porządku?
Pełnomocnik natychmiast udzielił odpowiedzi w kwestji paszportowej, poczem wachmistrz pożegnał go. Siadając na wózek, rzekł:
— Niech się pan dobrze pilnuje, bo jak raz zaczęło się we wsi złodziejstwo, to już nie przepuszczą nikomu. A w razie wypadku, niech pan najpierwej mnie zawiadomi — dodał.
Ostatnie jego słowa tak przestraszyły pełnomocnika, że od tej pory brał do swej oficyny, na noc, owych dwu Żydków, którzy dotychczas sypiali we dworze.
Ze dworu wachmistrz zawrócił klacz do chaty Ślimaka. Gospodyni akurat zasypywała kaszę w garnczek, kiedy wszedł do izby otyły strażnik.
— Niech będzie pochwalony — rzekł. — Cóż tu słychać?
— Jedno z drugiem nic, na wieki wieków — odparła Ślimakowa.
Wachmistrz rozejrzał się po izbie.
— Wasz jest? — spytał.
— Gdzieżby się zaś podział? Biegaj Jędrek po ojca.
— Piękne krupy. To wy sami robicie?
— Jużci.
— Wsypcie-no mi z garniec w woreczek, to wam oddam, jak będę tu drugi raz.