Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 01.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dla odegnania trapiących go przeczuć, począł znowu oglądać się po zebraniu, ale bezskutecznie. W piersiach jego toczył się teraz głuchy proces. Wewnętrzny głos zasypywał go pytaniami i oskarżeniami szyderczemi.
„Gdybyś się ożenił z pierwszą narzeczoną, dzieci twoje miałyby przynajmniej zdrowie, a ty spokojność. Spojrzyj dokoła i powiedz: kim jesteś wobec tych, którzy cię otaczają? Oni tworzą bogactwa, tyś je marnował. Oni dają utrzymanie setkom ludzi użytecznych, a ty sam dziś potrzebujesz cudzej łaski, egoisto! marzycielu!...
W tej chwili wszedł do salonu pan Rudolf. Przywitał się z gospodarzem, ledwie kiwnął głową kilku znajomym i wziąwszy pod ramię Adama, szybko wyprowadził go do samotnego pokoju.
— Chce się popisać... Przypomina obecnym, że będzie teściem mego syna — pomyślał Adam gniewnie. Wnet jednak spostrzegł, że Rudolf jest ogromnie zmieszany. Pulchna jego twarz była żółta, ręce mu drżały.
— Co ci jest? — zapytał zdziwiony prezes.
— Nieszczęście! — szepnął Rudolf. — Dlaczegom ja o ten majątek układy rozpoczął? — dodał jakby do siebie.
Zkolei Adam uczuł trwogę, Rudolf zaś mówił dalej:
— Nasz Miecio...
— Czy chory? — przerwał prezes, blednąc.
Rudolf upadł na krzesło i schwycił się obydwoma rękami za czoło.
— Mówże, co się stało! — krzyknął Adam głosem chrapliwym i targnął go za ramię.
Zamiast odpowiedzi, Rudolf wydobył dużą kopertę i oddał ją prezesowi; potem oparł łokcie na stole i ukrył twarz w dłoniach.
Do pokoju wbiegł gospodarz, nigdy nie odznaczający się wielkim taktem, i wesoło zawołał:
— Usuwacie się panowie od towarzystwa, to nieładnie...