Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 01.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niskich wklęśniętych taburetach i każdemu buty oglądał. Zresztą, był to człowiek uczciwy i miał okrutną kamienicę.
Z panną Klementyną byliśmy już od kwartału zaręczeni podług wszelkich formalności, wobec księdza i kilkudziesięciu przemysłowców, którzy także lubili zwracać uwagę na obuwie, lecz zresztą byli bardzo przyzwoitymi ludźmi, chociaż — po ceremonji zaręczyn większą część tych zacnych obywateli miasta trzeba było na rękach wynosić do dorożek.
Odtąd nic mi już nie brakowało do szczęścia. Około szóstej przychodziłem do mojej Klimci, obok której zapominałem o świecie do ósmej. Potem dawano herbatę z czemś gorącem, a potem — znowu westchnienia, szepty, spojrzenia, leciuteczkie pocałunki (naturalnie w powietrzu) i mały kieliszek starki z przyszłym teściem, na zakończenie dnia.
Słowem — wszystko składało się na to, aby mnie zrobić ojcem licznej rodziny i właścicielem dużej kamienicy. Na nieszczęście, djabli nadali trzecią maskaradę! Ale zobacz-no, czy nas kto nie podsłuchuje?...
Gdy spełniłem to polecenie, przyjaciel mój znowu zabrał głos:
— Ponieważ jak żyję nie byłem na maskaradzie, a wiele czytałem o tego rodzaju zabawach, postanowiłem więc, choć raz przed ożenieniem się, zakosztować tego smaku. A nuż — myślałem — a nuż zaintryguje mnie jaka maseczka?... Narzeczona moja była blondynką, Pan Bóg zaś, jak ci wiadomo, stworzył jeszcze: szatynki, brunetki, a nawet rude, i tak jakoś dziwnie uorganizował serce ludzkie, że ono biedactwo do wszystkich kobiet czuje pociąg. Niestety! jabym to zrobił inaczej, gdyby mię o radę spytano, a życie moje wówczas nie byłoby tak szkaradnie zwichnięte!
Około dwunastej w nocy, poszedłem do mego przyjaciela buchaltera, który mieszkał o parę domów dalej. Stuk! puk!... „Kto tam?“ — pyta. „Naturalnie, że ja!“ — odpowiadam. Otwiera drzwi, a ja przekonywam się, że mój buchalter już