Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 01.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— O nie!... To wyborny środek przeciw molom... Otóż za aptekę chcą dwadzieścia tysięcy...
— I kupisz ją? — spytał wuj, podnosząc niuch tabaki.
— Kupię z największą chęcią, jeżeli wujek... pozwoli! — odparł posłuszny siostrzeniec.
Plebanowi tabaka rozsypała się na ziemię.
— Pozwolę, pozwolę! — odpowiedział szybko. — Ale jak kupisz aptekę, to się pewnie ożenisz, ja ci nawet pannę wynajdę.
— Wszystko od wujka przyjmę z wdzięcznością! — wykrzyknął Edzio, znowu rzucając się do ręki swego dobrodzieja.
— Panna, powiadam ci, porządna, dobra gospodyni... A jak ona, powiadam ci, kapłony przyrządza!... Palce lizać...
— Któż to taki?
— Weronisia, jedynaczka Haładrałowiczowej. Dziewczyna, powiadam ci, ma...
Tu wuj zażył tabaki.
— Ma i odrazu na stół ci wyłoży...
Po tych słowach utarł nos.
— Wyłoży ci gotówką trzydzieści tysięcy!... Jej matka posiada cząstkę w naszej parafji i nawet mówiłem z nią...
— O tem, żeby za mnie córkę wydała? — przerwał zadowolony Edzio.
— Czy za ciebie, czy za któregokolwiek z moich siostrzeńców. Przecież dzięki Bogu jest was sześciu, każdy chłop dorzeczny, zdrów i przytem goły jak bizun. Akurat zdatny na męża!
— Więc mogę rachować na to, że mnie wuj wyswata?...
— Nawet jutro.
— Jutro?...
— Jutro cię zapoznam; bo będę u nich święcił święcone — a po Wielkiejnocy, da Bóg doczekać, pobierzecie się.
— I dostanę trzydzieści tysięcy na aptekę? — pytał Edzio, drżąc ze wzruszenia.