Strona:PL Bolesław Prus - Drobiazgi.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale zgromadzeni, zapewne skutkiem sąsiedztwa z hotelem, którego jeden numer od podłogi do sufitu zapełniała zimna analiza, mało zdawali się zważać na piękności dorywczo wypowiadanych wierszy, a tem mniej podziwiać kolosalną wprawę ich niepospolitego twórcy.
— Teraz zapewne idziecie do nich? — spytał ktoś z mostka.
— Naturalnie!... naturalnie!... — odparł Dryndulski z rozkoszą, wpatrując się w swoje pyszne lakierki. — Każda chwila, spędzona z ludźmi takiemi, do najszczęśliwszych liczy się na ziemi...
— Kochany Dryndulsiu — szepnął do ucha poecie niejaki Korneli Klarneciński, najmłodszy z dwunastu Klarnecińskich, którzy od niepamiętnych czasów piastowali niższe powiatowe urzędy — kochany Dryndulsiu, zapoznaj też mnie z tymi panami...
— Chciałeś powiedzieć z doktorem filozofji i jego bratem? — odparł Dryndulsio z godnością, przymrużając oczy.— Dobrze, pomyślimy o tem!
— Drogi Kajciu! — szepnął ktoś inny, ciągnąc zlekka za rękaw poetę — chciałbym się zbliżyć do tych facetów...
— Czy mówisz o doktorze filozofji i jego bracie? — spytał pan Kajetan, przenosząc wargę dolną w okolice nosa. — Nie ręczę, ale... spróbujemy!
— Kociu! Kajciu! doktorze! Dryndulsiu! polecam się waszej pamięci! ukłony dla panów doktorów! — wołały miejscowe inteligencje.
— Postaramy się! spróbujemy! zobaczymy! — odpowiadał wszystkim elegancki Dryndulsio, o którym ktoś z osobistych nieprzyjaciół powiedział, że był podobny do osła, objuczonego worem brylantów.
Za chwilę Kocio wraz z nieodstępnym poetą (rozumie się po lewej stronie) wszedł do bramy i znikł na schodach,