Strona:PL Bolesław Prus - Drobiazgi.djvu/082

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przejeżdżających sanek, pod podłogą brzęczał fortepian, zagłuszany od czasu do czasu szmerem nóg i wybuchami śmiechu.
Staliśmy w pokoju ciemnym, przy drzwiach zamkniętych, za któremi ktoś chory jęczał, a naprzeciw drzwi otwartych, prowadzących do pokoju słabo oświetlonego. Tam, gdym się wpatrzył lepiej, dostrzegłem mnóstwo sprzętów, fotografij i dwie młode kobiety.
Jedna z nich, ubrana w zieloną suknię, okryła się chustką, włożyła coś w pokrywę zepsutego pudełka i wybiegła.
Udaliśmy się za nią.
Minąwszy schody pierwszego i drugiego piętra, część sieni i małe podwórko, panna w zielonej sukni zatrzymała się przed szklanemi drzwiami sutereny, w głębi której widać było światło naftowej lampki.
W czarnej, stęchłem powietrzem napełnionej izbie, prócz paru tapczanów, stołu i ławy nie było innych sprzętów. Z mieszkańców znaleźliśmy tylko troje dzieci zajętych zabawą.
Głos fortepianu z pierwszego piętra i tu dolatywał.
Usłyszawszy brzęk otwieranych drzwi i szelest wchodzącej, najstarsza dziewczyna podniosła głowę i zapytała:
— Kto tam?
— To ja, Anielka, nie bójcie się. A gdzie starzy?
— Mama wpodle — odparła dziewczyna.
— Cóż ona tam robi?
— A bije się od rana z Grzegorzową.
Teraz dopiero usłyszałem gdzieś w sąsiedztwie przytłumiony hałas, który równie dobrze oznaczać mógł nader wesołą zabawę, jak kłótnię, a nawet bójkę.
— Jedliście co? — badała w dalszym ciągu przybyła.
— Jedliśmy, panienko, w południe kartofle ze śledziem.
— A cóżeście dostali na kolędę?
— My nic, ale Jasiek dostał w niedzielę surdut od tatki.
Istotnie średni chłopak dźwigał na sobie długą do kolan