Strona:PL Bolesław Prus - Drobiazgi.djvu/075

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Haniu!... a ja...
— Stańcie sobie ludzie kochani przy progu — zwróciła się do nas pani Wojciechowa, dama z czerwonym nosem i zapadłemi policzkami.
— A to jest, proszę państwa — mówił Wojciech do gości — to jest pan Władysław...
— Władysław Dratewka! — rekomendował się starannie uczesany młodzieniec, w jasnym żakiecie i palonych butach.
— Absztyfikant do mojej Zośki — dodał Wojciech.
Okrąglutka osoba, nazwana Zosią, zaczerwieniła się jak ćwikła.
— Niech państwo będą łaskawe siadać — prosiła gospodyni.
Gdy starsi zajęli miejsca, a chmara dzieci przyczepiła się też do stołu, pan Wojciech zaczął:
— Pobłogosław, Panie Boże, nas i te dary...
— No, mamuniu!... Stach wszystkie uszy z mego barszczu zabiera...
— Cicho, Franek, bo cię palnę!... Pobłogosław, Panie Boże...
— Wanda! nie pchaj się! — wrzasnęło drugie dziecko.
Z wielkim trudem udało się panu Wojciechowi dokończyć zaczętą modlitwę, po poprzedniem wytarganiu kilku czupryn. Poczęto jeść, dano i nam, dano też i psu kudłatemu, który ze zwieszonym ogonem a podniesionem uchem pilnie przypatrywał się stołowi.
— Jaka to szkoda — mówił świetny konkurent Władysław — że mnie majszter wcześnie nie puścił.
— A bo co? — spytała panna Zofja.
— A bobym pannie dopiero maku utarł... ech!...
— Panby nawet nie spotrafił.
— Mogiem żara szpróbować — odparł w każdej chwili gotowy do uprzejmych usług kawaler.
— Widzi mamunia, ten Stach...