Strona:PL Bolesław Prus - Drobiazgi.djvu/074

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To ja, sąsiad... (bodaj mnie roztratowali!...) Niech będzie pochwalony...
— Pan Wojciech! — zawołała kobieta. — Na wieki wieków...
— Podaj opłatki, Haniu — rzekł starzec, wyciągając ręce.
— Bo ja tu, z przeproszeniem, przyszedłem państwa prosić do nas na wilją. Stara, panie, Zosia i reszta (bodaj mi oś pękła na środku drogi) wszyscy hurmem proszą. Ot co jest!
Przy tych słowach mówca plunął przez zęby.
— A panie Wojciechu, jakżebyśmy też śmieli panu subjekcją robić?...
— Nic z tego (bodajem onosaciał!). Nie odejdę bez państwa...
— Zawsze w domu... — mówiła nieśmiało kobieta.
— A cóż to w domu? czy tu państwa kto na kantarze trzyma (bodajem Żydom wodę woził!...), czy co?
Niepodobna było opierać się dłużej tak kordjalnym prośbom; wziął więc starzec córkę pod rękę, wnuczkę za rękę, i wyszli.
Cała kawalkata zetknęła się z nami na podwórzu.
— Niech was Bóg błogosławi! — zawołała Wigilja.
— Panie Boże zapłać! — odparł pan Wojciech, pilnie się nam przypatrując. — Biedactwo jakieś — dodał po chwili. — Chodźcież i wy z nami (bodaj mnie rozjechało!), a pokrzepicie się trochę.
Poszła Wigilja z nieukrywaną radością, a ja za nią z rozpaczą w sercu; zaprosiny te bowiem djabelnie zachwiały wiarę, jaką dotychczas pokładałem w mojem futrze i czapce.
Ledwośmy weszli, tłum nas otoczył.
— A co? — wołał triumfujący Wojciech — mówiłem (bodajem z piekła nie wyjrzał!), że państwo nie pogardzą nami.
— Hania! Hania!... — piszczały większe i mniejsze dzieci.
— Haniu! ja dla ciebie schowałem złocone orzechy...
— A ja konia...