Strona:PL Balzac - Ferragus.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Gdybyśmy ją wzięli stamtąd?
— Czyż to możebne?
— Wszystko jest możebne l wykrzyknął Julian. — Będę zatem leżał tu, rzekł po pauzie. Jest miejsce.
Jacquet zdołał go wyciągnąć z tego kąta, podzielonego jak szachownica bronzowemi kratami. Były to niby wykwintne podziały, w których mieściły się groby, bogato przystrojone palmami, napisami, łzami równie zimnemi jak kamienie, na których rozpacz wyrzeźbiła swoje żale i swoje herby. Są tam piękne słówka wyryte na czarno, złośliwości na ciekawskich, concetti, zręczne pożegnania, schadzki na których znajduje się zawsze tylko jedna osoba, pretensjonalne życiorysy, szych, łachmany, błyskotki. Tu tyrs opleciony bluszczem, tam groty lancy; dalej urny egipskie; tu i ówdzie parę armat; wszędzie godła tysiącznych zajęć; wreszcie wszystkie style: mauretański, grecki, gotyk, fryzy, malowidła, urny, geniusze, świątynie, wiele zwiędłych nieśmiertelników i umarłych róż. Bezwstydna komedja! to jeszcze raz cały Paryż ze swemi ulicami, szyldami, profesjami, pałacami; ale widziany przez pomniejszające szkło lornetki: Paryż mikroskopijny, sprowadzony do małego wymiaru cieniów, masek, umarłych; ludzkość, która nie zna już nic wielkiego, krom próżności. Następnie Julian ujrzał u swoich stóp, w długiej dolinie Sekwany, między wzgórzami Vaugirard i Meudon, między wzgórzami Bellivelle i Montmartre prawdziwy Paryż, spowity w błękitną zasłonę powstałą z jego dymów, w tej chwili przejrzystą w promieniach słońca. Objął przelotnem spojrzeniem tych czterdzieści tysięcy do-