Strona:PL Balzac - Ferragus.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tchnienie. Przyjął je i — umarła. Julian padł wpół martwy, zaniesiono go do brata. Kiedy tam, wśród łez i rozpaczy, ubolewał nad swą wczorajszą nieobecnością, brat zdradził mu, że Klemencja żywo pragnęła tej rozłąki. Nie chciała czynić męża świadkiem owych tak bolesnych dla tkliwej wyobraźni obrzędów religijnych, których dopełnia Kościół, udzielając konającym ostatnich Sakramentów.
— Nie byłbyś tego przetrzymał, mówił brat. Ja sam nie mogłem znieść tego widoku, a wszyscy twoi ludzie zalewali się łzami. Klemencja była jak święta. Znalazła siłę, aby się z nami pożegnać, a ten głos, słyszany ostatni raz, rozdzierał serce. Kiedy prosiła o przebaczenie za mimowolne przykrości wyrządzone tym co jej służyli, powstał krzyk, szlochanie, krzyk taki...
— Dosyć, rzekł Julian, dosyć.
Chciał zostać sam, aby przeczytać ostatnie myśli tej kobiety, którą świat podziwiał a która minęła jak kwiat:

„Ukochany mój, to jest mój testament. Czemu nie miałoby się robić testamentu ze skarbów serca, tak jak się robi z innych dóbr? Moja miłość, czyż to nie było całe moje mienie? Chcę się tu zajmować tylko mą miłością: była ona całym majątkiem twojej Klemencji, i wszystkiem co może ci zostawić umierając. Julianie, jestem jeszcze kochaną, umieram szczęśliwa. Lekarze tłómaczą moją śmierć na swój sposób; ja jedna znam jej prawdziwą przyczynę. Powiem ci, choćby ci to miało sprawić przykrość. Nie chciała-