Strona:PL Balzac - Ferragus.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ruszyć wygasłą niemal cegiełką torfu w piecyku, poczem rzekła:
— Pyta pan o panią Stefanową; czy chodzi o panią Stefanową Gruget?
— Tak, odparł Julian z akcentem podrażnienia.
— Która pracuje w pasmanterji?
— Tak.
— Zatem, proszą pana, rzekła wychodząc ze swej klatki, kładąc dłoń na ramieniu Juliana i wiodąc go długą kiszką sklepioną jak piwnica, pójdzie pan drugiemi schodami w dziedzińcu. Widzi pan te okna, gdzie są ławkonje? Tam mieszka pani Stefanowa.
— Dziękują pani. Czy pani myśli, że pani Gruget jest sama?
— A czemuż nie miałaby być sama? Toć to wdowa!
Julian wbiegł szybko na ciemne schody, po stopniach nierównych od stwardniałego błota. Na drugiem piętrze ujrzał troje drzwi, ale żadnych lawkonji. Szczęściem, na jednych drzwiach, najbardziej zatłuszczonych i najbrudniejszych, wyczytał te słowa wypisane kredą: Ida przyjdzie dziś wieczór o dziewiątej.
— To tu, powiedział sobie Julian.
Pociągnął za stary poczerniały sznur z sarnią nóżką, usłyszał głuchy dźwięk pękniętego dzwonka, oraz naszczekiwanie astmatycznej psiny. Dźwięk, jaki rozległ się we wnętrzu, zwiastował mieszkanie zawalone rzeczami, które nie dopuszczają najmniejszego echa; znamienny rys mieszkań zajmowanych przez robotników, przez ubogie małżeństwa, gdzie brak jest miejsca i powietrza. Julian szukał machinalnie lawkonji; znalazł je w końcu na gzymsie za okienkiem, między