Strona:PL Balzac - Ferragus.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Zabić sią! wykrzyknęła Klemencja, rzucając się do stóp Juliana i obejmując je kurczowym uściskiem.
Ale on, chcąc się oswobodzić, szarpnął żoną, wlokąc ją aż do łóżka.
— Zostaw mnie pani, rzekł.
— Nie, nie, Julu! wołała. Jeżeli mnie już nie kochasz, umrę. Czy chcesz wszystko wiedzieć?
— Tak.
Ujął ją, ścisnął gwałtownie, usiadł na łóżku, przytrzymał ją nogami, poczem, patrząc suchem okiem na tą piękną twarz, w tej chwili całą w płomieniach ale pooraną łzami, rzekł:
— Więc mów.
Klemencja znów zaczęła szlochać.
— Nie, to tajemnica... chodzi o śmierć i życie. Gdybym powiedziała... Nie, nie mogą. Łaski, Jul...
— Wciąż mnie oszukujesz.
— Och! znów mi mówisz tył krzyknęła. Tak, Jul, możesz myśleć że cię oszukują, ale niebawem dowiesz się wszystkiego.
— Ale ten Ferragus, ten galernik do którego chodzisz, ten człowiek wzbogacony przez zbrodnie, jeżeli nie jest twoim... jeżeli nie należysz do niego...
— Och, Jul!...
— A wiec, czy to jest twój nieznany dobroczyńca, ów człowiek któremu zawdzięczamy nasz majątek, jak to już mówiono?
— Kto mówił?
— Człowiek, którego zabiłem w pojedynku.
— Och! Boże! już jedna śmierć.
— Jeżeli to nie jest twój protektor, jeżeli on ci