Strona:PL Balzac - Ferragus.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

o południu na śniadanie. Znają wszyscy jego życie, żyje reguralnie, gdy pani goni codzięń o trzeciej djabeł wie gdzie.
— I pan także, rzekła pokojowa biorąc stronę swej pani.
— Pan idzie na giełdę. Trzy razy mu już mówiłem, że obiad na stole, dodał kamerdyner po pauzie, ale to tak jakby mówić do tego słupa.
Wszedł Julian.
— Gdzie pani? spytał.
— Pani się kładzie, ma migrenę, odparła pokojowa przybierając ważną minę.
Julian rzekł wówczas bardzo spokojnie, zwracając się do służby:
— Możecie sprzątnąć, pójdę do pani.
I wszedł do pokoju żony, którą zastał płaczącą ale dławiącą szloch w chusteczce.
— Czemu płaczesz? rzekł Julian. Nie lękaj się z mojej strony brutalności ani wymówek. Czemu miałbym się mścić. Jeżeli nie dochowałaś wiary mojej miłości, to dlatego że nie byłaś jej godna...
— Nie godna!
Słowa te wydarły się przez chusteczkę, akcent zaś jakim je wymówiono, byłby rozczulił każdego innego mężczyznę.
— Aby cię zabić, trzebaby kochać więcej może niż kocham, ciągnął; ale nie miałbym odwagi, raczej zabiłbym sam siebie, zostawiając cię twojemu... szczęściu i... komu?...
Nie dokończył.