Strona:PL Bałucki - Tajemnice Krakowa.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

miętnym, ssącym pocałunkiem skleiły się ich usta...
A Seweryn?
Ah, prawda — zostawiliśmy go na ulicy szukającego przymiotnika odpowiedniego dla Sabiny, podczas gdy ona innemu rzeczownikowi w ramiona się rzucała. Czy wybrał jaką nazwę, niewiadomo, ale zdecydował się iść na maskaradę, dokąd podejrzywał, że tamci się udali. Spodziewał się poznać ją po ponsowéj kokardzie, dlaczego jednak chciał ją poznać, poznawszy już tak doskonale — na to pytanie on sam może nie umiałby odpowiedzieć. Logika była i jest zawsze nieprzyjaciółką zakochanych. — Seweryn więc poszedł na maskaradę.
Maskarada była wyjątkowo liczna, nawet przepełniona i ożywiona. Mnóstwo domin najrozmaitszych kolorów przeciskało się przez tłumy publiczności, rzucając intrygujące zaczepki. Były i takie, które intrygowały milczeniem. Ha! i to dobre. Iluż to ludzi utrzymałoby się przy sławie uczonych lub mądrych, gdyby posiadali tę jedyną mądrość trzymania języka za zębami, a pióra w puzderku. Znamy takich, którzy milczeniem spore sumki sobie uzbierali, a dłuższe milczenie byłoby ich zrobiło majętnemi, gdyby pewne bankructwo nie było im ułatwiło wejścia do królestwa niebieskiego niekoniecznie przez ucho od igły.