Przejdź do zawartości

Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom XI.djvu/020

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

bo się pastwisz, bez rozumu, bo działasz bez celu. Pocóż pozbawiasz mnie ufności w siebie i ludzi, jeżeli nieufność nic naprawić nie zdoła? Po co mniesz, zrywasz moją ułudę, jeżeli nikomu szkodną nie była a rzeczywistość ani mnie ani komubądź pomódz nie może? Dlaczego nie dozwalasz mi snu, gdy zadrzymię na szczątkach mego szczęścia lub nadziei moich, jeżeli mi dać lepszego posłania nie jesteś w stanie? Czemu gasisz pochodnię, co mi swoją łuną w daleką przyszłość świeciła, kiedy nie stać cię w twojém ubóstwie na jedną iskierkę? Dlaczego rachujesz mi w ucho wszystkie groty na mnie rzucone, kiedy od nich nie zasłaniasz a ja uniknąć nie mogę? Po co? Czemu? Dlaczego? Tysiąc razy jeszcze mógłbym się zapytać, ale zawsze musiałbym odpowiedzieć: Dlatego bo lubisz pluskać się, przeciągać, rozkoszować w ciepłej kąpiółce zadowolnienia z własnéj wyższości, — bo lubisz mieć klęczących w koło siebie, bo wtenczas tylko widzisz się wyższym. — Proszę mi przebaczyć ten, że się tak wyrażę, gwałtowny wybryk przeciw Weredykom. Bo taki Weredyk stąpił kiedyś na serce moje i zgniótł je raz na zawsze. Przyjaciel, stał się tłómaczem niby opinii powszechnéj. Zapewnił mnie, że jestem nienawidzony. Za co? Nie wiedział ale tak słyszał, — zapewniał, że dążności dzieł moich są potępiane. Dążności? Jakie? Nie wiedział ale tak słyszał. Zapewnił, że ogólnie ganią sposób, jakim dopiero myślę wychować syna i wiele, wiele jeszcze podobnych zapewnień. Odurzony odkryciem z ust tego, którego przyjacielem być mniemałem a zatém i o poprzedniém zgłębieniu z jego strony wątpić nie mogłem,