Przejdź do zawartości

Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom XI.djvu/019

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

o tém każdy opowiadający pamiętać powinien; ale znowu z drugiéj strony uganiać się zawsze za kwiatami i tylko za kwiatami, niemi tylko sypać, niemi zdobić i stroić, strach by się nie zdarzyło, że ołtarz nie wart ozdoby, albo ozdoba nie godna ołtarza. — Prawda tylko piękna! prawda, prawda wielkie słowo. Ale z prawdą jak z ogniem, grzeje ale i pali razem. Oby to chcieli poznać i pamiętać ci co się Weredykami lubią nazywać. Ztąd szukają zalety i chluby. Nie jeden z nich chełpliwie wywołuje: „Powiedziałem mu prawdę aż mu w pięty poszła!“ Bravo! Ciąłeś jak chirurg, wpuszczałeś sondę w ranę bez względu na boleść chorego. Ale czyż to cięcie było koniecznie potrzebném? Miałżeś zaraz w drugim ręku gojący balsam? To pytanie... tak jest, wielkie pytanie, równie jak i to czy ta prawda, którą wciskasz w głąb serca, którą mącisz myśl swobodną, którą jak drugi los wytrącasz z dawnéj a rzucasz w nową kolej, — którą zgniatasz czasem całe życie duszy, zgniatasz na miazgę jak ową jagodę, co ci padła pod stopę i któréj potém już jeden Bóg tylko może wrócić dawny kształt, dawne jądro, dawną barwę, czy ta prawda mówię jest istotną prawd Czy nie jest owocem twojego tylko własnego rozumowania, rozumowania podległego błędom, bo lubo Weredyk, nie jesteś niczém więcéj jak człowiekiem. A jeżeli jeszcze twój wyrok ozłacasz przyjaźnią, wzmacniasz ufnością w nią tego, co się wije pod twymi razami, — jeżeli nie rozważyłeś wprzódy czy wyjawienie owéj mniemanéj a bolesnéj prawdy jest nieodzownie potrzebném, — czy nareszcie masz w ręku środki zaradcze, — wtedy jesteś bez serca,