Przejdź do zawartości

Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom VIII.djvu/067

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

O dzień więc prawie cały spóźni się odkrycie...
Tak, tak najlepiéj będzie jak wypuszczę skrycie.
No, klucze.

Narcyz.

Tego Pani nie żądaj odemnie.

Zosia.

Proszę, błagam, zlituj się.

Narcyz.

Wszystko nadaremnie.

Zosia.

Na klęczkach żebrzę łaski.

Narcyz.

To mnie nie zakryje,
Nie, nie chcę.

Zosia (zrywa się, staje przed Narcyzem, który się krok cofa, i mówi)

Panie!.. ja... ja... ja Pana... zabiję.

(Zosia próbowawszy nadaremnie przekupstwa, prośby, błagania, udaje się prawie w rozpaczy do groźby. Jak zawsze w ustach słabych, groźba jest przesadzoną i staje się komiczną — w głosie i w sposobie wymawiania powinno być więcéj znać, że sama nie zna koniecznie wartości słów, niż groźby wyraźnéj i mówi, bo już nie wie co mówić. Czas jakiś milczenie, patrzą sobie oko w oko — Narcyz nareszcie nie zwracając oczu pokazuje ręką klucz leżący na papierach. Zosia chwyta klucz i latarnią i wybiega bocznemi drzwiami — Narcyz zostaje jeszcze czas jakiś z wyciągniętą ręką.)
Narcyz.

Z kobietą nie ma żartu... w miłości czy gniewie
Co myśli, nikt nie zgadnie... co zrobi, nikt nie wie.