Strona:PL Abgar-Sołtan - Klub nietoperzy.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ten dzień... przeznaczam ją na wiązanie dla wujcia... A jakby ciocia powiedziała — mówiła teraz grubszym głosem, udając niby rozkapryszenie — o tem słowo to wszystko przepadnie, wuj się naprzód o wszystkiem dowie i moja robota będzie na nic, a ja będę nieszczęśliwa...
— No! no! uspokój się moje dziecko, nie powiem nikomu, a szczególniej wujowi ani słówka — odrzekła ciotka całując ją w czoło, a później zmieniając temat rozmowy i jakby sobie coś przypominając, zapytała nagle: — Nie było tu Józia?
— Na usta dziewczyny wybiegł jakiś niepochwytny, mgnienie oka tylko trwający ironiczny uśmieszek, zgasł on jednak natychmiast a miejsce jego zajęła powaga i wyraz smutku.
— Był tu — odpowiedziała — siedział koło mnie z pół godziny, czytał jakąś książkę o doświadczeniach fizycznych, później zerwał się nagle i poszedł, mówiąc, że idzie do stolarni, kazać sobie przygotować jakieś aparaty potrzebne mu do doświadczeń...
Cień boleści prawdziwej złamał spokojne zazwyczaj oblicze marszałkowej, jakiś groźny fałd, zmarszczek jakiś podłużny zjawił się jej pomiędzy oczami, a oczy te słodkie i łagodne patrzyły obecnie przenikliwie na mówiącą dziewczynę, jakby pragnęły zajrzeć jej do głębi duszy. Zwolna jednak wyraz jej oczu złagodniał znowu, a miejsce przenikliwości zajęła teraz łza cicha, która niespostrzeżenie spłynęła po zwiędłym już policzku.. Cała jej szczupła, wyniosła i wiotka postać pochyliła się ku ziemi, a z zaciśniętych ust wyrwały się mimowolnie słowa: