Strona:PL-Tadeusz Żeleński-Balzak.djvu/070

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dla pani de Castries znowuż, skazanej na pędzenie życia w swoim buduarze na kanapce, czy można sobie wyobrazić bardziej zajmujące towarzystwo niż ten kipiący geniuszem oryginał, mówiący tak wspaniale, a taki zabawny przytem w swoich światowych naiwnościach? Cóż za zdobycz! Kobiety lubią obłaskawiać genjalnych niedźwiedzi. A zaprząc do celów swojej politycznej koterji ten talent pełen przyszłości, tę niespożytą energję, tego człowieka tak dziecinnie oddanego, to też coś warte. Co zaś do jego miłości, tę spodziewała się piękna pani utrzymać w granicach w jakich sama zechce. Oboje mieli się zawieść w swoich kalkulacjach.
Niebawem Balzac przekonał się, że nie wchodzi się bezkarnie w tak wysokie regjony. Trzeba mu było upodobnić się do sfery, w której się znalazł. Szczęściem, miał Balzac przyjaciela krawca, entuzjastę jego talentu, który oddał swój warsztat na jego usługi, na rachunek przyszłych dostatków. Młody grubas przedzierzga się w eleganta, nosi olśniewające kamizelki (ideałem jego było mieć ich 365, po jednej na każdy dzień roku, ale na razie musiał poprzestać na paru tuzinach), błękitny frak ze szczerozłotemi rzeźbionemi guzami, ma powozik, galopuje