Strona:PL-Stefan Żeromski-Nawracanie Judasza.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zawsze jest czas na żałowanie takiej róży!
— Lasy płoną! — jęknął brat Tytus. Zamilkł w smutku. Słońce coraz jaśniej, widoczniej pozłacało gzemsy ośnieżonych szczytów. Zakonnik, brnąc w śniegu, zeszedł jeszcze niżej, odnalazł pień ściętego drzewa i strzepnął z niego śnieg połą odzienia. Prosił towarzysza, żeby usiadł. Lecz Nienaski znalazł dla siebie głaz, który leżał obok. Wtedy zakonnik usiadł na pniaku. Jego potężna figura podobna była do skalnego złomu. Począł mówić nieśmiało:
— Ciężkie mi pan wczoraj zadał pchnięcie...
— Czemże to?
— Łaskawem twierdzeniem, iż pokora nasza zakonna jest to egoizm. Chciałbym, ażeby pan posłuchać raczył usprawiedliwienia. W krótkich słowach radbym opowiedzieć pewien żywot. Nieudolnym moim językiem radbym wyrazić glossę o pewnem zmaganiu się i walkach życia. A jeśli pan raczy cierpliwie wysłuchać, chciałbym prosić o powtórzenie wyroku, albo o jego odwołanie. Będzie to dla mnie ważne słowo.
— Bracie Tytusie! Mówię, co czuję o ludziach i o sobie, szczerze i otwarcie...
— Rozumiem. Oto ten głos.
— Słucham!
— Był onego czasu człowiek bardzo piękny, dostojny, oświecony i ogładzony w towarzystwie ludzi zamożnych. Urodził się i wychował na pana. Oprócz tego był artystą. Zdarzyło mi się widzieć jego obraz z czasów młodości. To dzieło młodzieńcze nosiło nazwę— »Ogród miłości«. Kto na nie patrzał, musiał pomyśleć o swych latach szczęśliwych, o marzeniach wiośnianych, musiał ujrzeć swą młodość. Jest w tem malowidle jakgdyby młodość wszystkich ludzi na całej ziemi, szczęście porannych dni rodu ludzkiego, w niepojęty sposób zebrane i okazane w jednym widoku. Martwe farby tchną tam widokiem kwitnących drzew, pachną kwiaty... Lecz nie o tem mam mówić. Ów piękny młodzieniec, któremu szczęście dawało klucze od wrótni ogrodu miłości, poszedł z innymi na pole bitwy. Był ciężko poraniony, a nawet stracił nogę.
— A! — domyślił się Ryszard.