Strona:PL-Stefan Żeromski-Nawracanie Judasza.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ków, które zresztą schowane były pod śniegiem świeżo nawianym. Sunął po wierzchu starych zwałów, po zlodowaciałych skorupach, rąbiąc stopnie, gdzie było stromo. W południe szczelinami międzyskalnemi wyszedł między wysokie wierzchołki. Trudno już było wrócić tąsamą drogą. Wahał się, co robić, lecz w gruncie rzeczy był zadowolony. Chcąc się ratować, wstępował wyżej. Trafił na jakoweś rąbania po skałach i szedł za nimi. Pod zachód słońca znalazł się niemal u szczytu granitowego trzona turni. W pobliżu rozpadliny, w której głębokości taiło się dzikie, czarne jezioro, trafił na skalną pieczarę. Była to wnęka w litej ścianie góry na jakie pięć kroków głęboka i mająca ze cztery łokcie wysokości. W tej grocie mogłoby znaleźć nocleg pięć osób. Przemokły powyżej kolan, zziębnięty i strudzony wędrowiec wstąpił do tej koleby z uczuciem ulgi. Chroniła od wiatru i zrywającej się raz wraz śnieżnej zamieci. Pośrodku widać było ślady węgla. W głębi pod ścianą leżało ścielisko z kosodrzewiny. Ryszard narąbał jej gałęzi, które skąpo wprawdzie, lecz jeszcze tam i sam świstały w wichrze po szczelinach granitu, i z trudem rozpalił ognisko. Nakładł w kociołek lodu ze śniegiem i zgotował ukropu. Posilił się tem, co ze sobą przyniósł. Poczem wyszedł na zrąb skalny i patrzał w oślepieniu zachwytu na jezioro w przepaści. Leżało w dookolnych skałach małe, przedziwne, odmienne, powab w dzikości, słabość w przemocy, niebiańska lutnia, upuszczona z wyżyn. Wiatr mknął po jego barwie, przebierał łagodne fale i szorstkie, szarpane piany, uderzał w szczerby skalne i wiekuistej ciszy gór grał na tej lutni pieśń o wiekuistej odmianie. Ciemne mgły zasłaniały je grubą oponą. Podmuchy zawzięte niweczyły jego kolor, by za chwilę odlecieć i znowu ukazać się oczom. Z głową o kamień opartą włóczęga przypatrywał się, jakoby wewnętrznemu widokowi, wodzie w otchłani. Pewna myśl padła weń z tego widoku, — czy sama ze swej, wiecznie żywej przyczyny. I to samoswoje w górach jezioro nie było obrazem martwej wody... Było nieme, obojętne, piękne, dalekie, jak tamta... Niby przez szybę przeźroczystą tej zobaczył, jak tamta jest z kimś inszym, nieznanym, niewiadomym, jak oczy jej patrzą w czyjeś oczy, a uśmiech w czyjś się uśmiech zatapia...