Strona:PL-Stefan Żeromski-Nawracanie Judasza.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wnętrzny. Pracować w duchu, jak cyklop, — stwarzać pracę i wiedzę dla tysięcy, — dawać ze siebie jak ze źródła, wodę życia milionowi! To śmieszne! To — patos! Ależ śmieszne dla stu tysięcy kup żywego robactwa! Śmiej się, kołtunie, który się nazywasz tak, czy inaczej, który tworzysz politykę, sztukę, literaturę!



Ścigany przez takie myśli, uciekł z miasta. Przerwał roboty, spakował tłomoczek wędrowny i pojechał w stronę gór. Nie zatrzymując się nigdzie, kupił w sklepiku podgórskim żywności na kilka dni i ruszył sam. Szedł bezdrożami, zrazu wśród dolin, wzgórz i lasów, po grzebieniach osypisk, między ściany skał, których przezwisk nie znał, — ścieżką, co sama jedna z nim pozostała. W dolinach mżył i zacinał deszcz, wałęsał się gęsty tuman. Wysoko leżały już płytkie śniegi i ścieżka raz wraz pod nimi ginęła. Umiał ją jednak znajdować i doprowadzony został do schroniska w pustkowiu. Drzwi nie były zamknięte — i miły był wygwizdanemu przez życie chłód ścian wygwizdanych przez najwścieklejsze wichry. Narąbał w pobliżu gałęzi, rozpalił ogień i zgotował wieczerzę. Zawarł drzwi i poszedł spać, nim noc zeszła. Samotność stała się nie tylko ujściem z wszelkiego smutku na świecie, jedynym przesmykiem, który jeszcze dokądś prowadził na obraz owej ścieżyny w górach, — lecz także nieodzowną koniecznością, pewnym rodzajem odwetu. Nic w duszy nie zetlało i nie zgasło, lecz można było na wszystko miotać przekleństwa z wyższa, z wysoka. Słuchał, jak wiatr górski, waląc się z gór w doliny, bije w ściany, siepie się z dachem i gwiżdże w węgły, — jak się zaczepia o rysie, podsadza, żeby dźwignąć przyciesi i chce precz stąd wymieść to ludzkie sklecenie. Była w tem rozkosz, że tu już niema innych zamysłów, skleceń, wysileń, — i że choć jedna w Polsce moc, moc wichru się objawia. To też sen stał się twardy, jak u niemowlęcia po długim krzyku.
Nienaski miał zamiar siedzieć w tem schronieniu dłużej, lecz nazajutrz piękne słońce cichego ranka wywabiło go z chałupy. Skoro świt, poszedł dalej, to znaczy wyżej. Chciał odbyć wycieczkę i wrócić na noc w tosamo miejsce. Lecz nie znał ścieżek i przesmy-