Strona:PL-Stefan Żeromski-Nawracanie Judasza.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ale taki niepodobny...« Nawet rynny, pojękujące od deszczu, który w nich spływał, stały się, jak nawiasy niezwalczonej tęsknoty... Mijał ten dom zaklęty. Odchodził ku miastu. Tłomaczył sobie, jak komuś roztropnemu, że tylko w ten sposób zmniejszy się smutek. Nie należy już odwracać głowy! Człowiek niepozbawiony rozumu musi panować nad niedorzecznymi kaprysami uczuć! Do biura! Trzeba rysować. Zabrać się do tamtego obliczenia, które leży odłogiem... Jeszcze tylko raz, wbrew woli, podniósł oczy, aby się przekonać, że w bramie tego domu, w jego oknach, rynnach i dachu nic przecie szczególnego niema... Warszawska buda... Lecz cóż to? krzyk wewnętrzny, zapach, światło, przebudzenie się z tego snu!
Panna Granowska wyszła z bramy i zmierzała ku miastu. Ryszard zatrzymał się i nakazywał sobie wewnętrzne, religijne milczenie. Znowu te lśnienia wokoło jej postaci... Dostrzegła go i po swojemu skinęła głową. Gdy się zbliżył, wyciągnęła rękę.
— A ślicznie! — powiedziała, — tyle czasu nie być...
— Jakże ja mogłem przychodzić! Gdzie kogo nie proszą, to go kijem wynoszą.
— Jakieś przysłowie podmiejskie... To pan chce tych zaproszeń nieustannych, jak jaki wójt, albo rektor uniwersytetu?
— Nie chciałbym pani sprawić przykrości.
— Czem?
— Gdybym tak wciąż się nastręczał. Co ze mną robić? Jestem niezgraba, nudziarz dla samego siebie, a cóż dopiero dla innych osób...
— Ale gdzież tam! Sabina wyśpiewuje wciąż hymny na cześć pańskich doskonałości. Wynosi pana pod niebiosy, chwali pańskie cnoty towarzyskie i inne, których ja, wyznaję, nawet nie rozumiem.
— Pani Sabina... — uśmiechnął się Ryszard z cmentarną ironią.
— No, i widzi pan, mówili, że się napewno skończy, a tu znowu deszcz pada.
— A prawda! To dziwne, jak pani zawsze ma słuszność. A ja, to nawet tego parasola nie noszę.