Strona:Ozimina.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na ulicy, jak się tak błąkał niby »po dnach wyschłych kanałów«. Żal mi się zrobiło tego luzaka, zaciągnąłem go do knajpy. I dacie panowie wiarę, ten siwizną przyprószony człowiek wchodził do pospolitej restauracyi, jak smarkacz do dziewek: tak się rumienił, tak opinał w marynarkę. Wreszcie przyznał mi się na ucho, że on »do knajpy, to nigdy!« A w głosie miał przytem drżączkę, wzruszenie grzechu najwyraźniej. Po kilku kieliszkach był już gotów. Sam powiada, »jedyneńki« w miłej ojczyźnie jestem, psa koło mnie niema. I tak w nim to zwierzę towarzyskie zaskomli, że wbrew wszystkim swoim instynktom stara się być nawet frywolny, — niby, że mnie przypuszczalnie tym dogodzi. Oto wchodzi ktoś z dziewczyną niebrzydką, mój kompan nietrzeźwy mruga na mnie i czyni gest, aprobujący jej urodę. A jest przytem taki figlarny, taki zuch, że dość spojrzeć na tę szpakowatą głowę, aby odgadnąć, że nią nigdy nie rządziły kobiety. A ta brawura z przed chwili podnieca go najprzód swawolnie, za chwilę roztkliwia wspomnieniem. Niebawem zwierza mi się po pijanemu:
»Kochałem ja się, bracie, w panience. I jak to w każdej ciasnej kompanii, w każdem bractwie smarkaczy, gdzie jeden drugiemu łapęby w serce wsadził: obstąpili mnie jak to kukułczę. I tyle było mego w życiu! Później nie zdarzyło się kochać w panience. Za twarde na to życie nasze«.
Z cierpką żałośliwością dolewam mu tego wina. »Stare dziecko« — myślę. I aby coś powiedzieć pytam: »No i cóż się potem stało z panienką?«
Spojrzał na mnie temi zmatowanemi oczami, potem