Strona:Ozimina.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzieży! — Okrzykiwał, — protestuję! — roznamiętniał się nerwowo.
— A idź pan do stu par dyabłów! — Zniecierpliwił się ostatecznie starczy głos.
Gospodarz ruchem desperackim obu dłoni głaskał tłusty włos na skroniach. Warcholi i smarkacze zburzyli na samym początku całą powagę zgromadzenia. »To są sympatye żony!« myślał z goryczą.
Nadomiar od strony salonu przemycał się raz w raz ktoś obcy. Oto wpadł młodzieniec z ostrym wąsikiem, krótkowzrocznemi oczyma, oraz nosem człowieka najwidoczniej zawsze krzętnego; wpadł, rozejrzał się, powąchał i w pas się kłaniał.
— Jestem przyrodnikiem! — mówił z ukłonem, — asystentem stacyi biologicznej na Białem Morzu. Korzystając z bytności w kraju i tak szczęśliwego trafu na rady szanownych panów, przybiegłem umyślnie, by rzucić myśl, projekt, który tylokrotnie zaprzątał na obczyźnie moją ambicyę Polaka. Od czasu gdy stopa polska dotknęła lodów podbiegunowych (mam na myśli pana Arctowskiego) projekt naszej ekspedycyi w arktyczne regiony stał się marzeniem przyrodnika i patryoty. Okręt ochrzciliśmy czcigodnem imieniem »Jana z Kolna« w pamięć tego, który przed Kolumbem dopłynął pono do brzegów Ameryki. Nie wątpię, że znaleźliby się u nas ludzie hojni i nauce w duszy oddani, których fascyonować musi myśl, aby sztandar duchowy naszej stolicy zatknąć na biegunie kuli ziemskiej.
Czerwony wąsal z Ukrainy wypuścił z ust cygaro