Strona:Ozimina.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Doskoczyła do niej Wanda wmig i zacisnęła jej usta dłonią całą.
— To ci tylko dyabeł sam mógł powiedzieć.
— A ona tem gwałtowniej ogarnie ją za szyję i wzburzeniem swych dłoni krzepkich targa, pociąga jej głowę ku sobie — twarzą do policzków.
— Tyś dusza!... Ta, o której major stary mówił: zdradzona! Dlatego cię tu Lena do siebie »ciągnęła« prawie że z więzienia wprost, abyś nie »zdziczała«  , abyś się oswoiła z ich życia ponętami. A ty samotnością zahukana podpatrywałaś to życie z cichych kątów onieśmieleń. Dlatego oni cię tak radzi poniżyć, podeptać, jednem »Hę?!« — co na imię twoje spada im z warg niesmaku. Lub żałośliwem współczuciem otoczyć, jak Lena ciebie, ubraną może za jej pieniądze na te bale, by się ciebie wstydzić nie potrzebowała. Niema na tobie purpury marzenia! A ty z pod ich pogard niemych, z pod nóg roztańczonych nieomal, tą Leny urodą »wspaniałą«, jak mówiłaś, rozbolała we wspomnieniach, uciekałaś w swej wrażliwości tu, w tę »grobnicę«, mówił major. Tu cię widywałam zawsze, tu tylko z tobą mówiłam. O, ja wszystko teraz rozumiem, wszystko widzę ocknięta!
Lecz ona odjęła powoli jej ręce z szyi. Zdała się być tylko znużoną tym wybuchem.
— Znowuż spłonęłaś w konopiany ogień. I znów przeze mnie. Ach, i odchyl twe policzki dalej: żar od nich bije taki. Na szyi czuję zdaleka. I ręce odejm, od dłoni nawet; nie ściskaj ich tak: masz gorące takie! — mówiła z drga-