Strona:Ozimina.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wienie myśli coraz to większe, — że wszystko lepsze w tęsknotach tych ludzi, a co oni tak zamącili... Ja na źródło tego wszystkiego trafiam teraz ślepa! Jak to oni powiadali? »Prawdziwość uczuć?« Tyś ją tylko dawała życiem całem, uczuć cichością, i jeszcze większą ciszą tego, coś czyniła, więzieniem twojem, krwią z ust plutą. I wszystkiem, czego ja nie wiem. I wszystkiem, co będzie. Jak oni to nazywali to drugie? »Sumienie ruchu?« Powiedz!... Ty niema. Rozumie się. Ty na śmierć nawet nie miałabyś słowa przerażeń, tylko uśmiech może smutny. A oni wszyscy są z kłamstwa słów! I kłamstwa wyobraźni, która się rodzi... O, z niesytości dosytów chyba! By płodzić w myślach rozkosze większe od zaznawanych. Och, ja pamiętam każde słowo z tego, co Lena wtedy opowiadała. I rozumiem teraz dopiero. On miał słuszność.
— Kto taki?
— Dyabeł, — zaśmiała się ostro.
Lecz niebawem i na śmiech nawet nie stało w pasyi. Dłonie tylko to rozczepiały się palcami, to zaciskały się w kułaki.
— Mówił, że »purpura marzenia« to jakby Leny negliż strojny. Że to także ze zmysłów i dla zmysłów. Bo inaczej nie byłoby to ani marzeniem, ani wyobraźnią, ani pięknem przecie. A straszna jest ich robota, powiadał, nad naszemi duszami młodemi.
— Czyja?
— Hyen tych. I tej ostatniej także.
— Jakiej?
— Woydy.