Strona:Ozimina.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ciała. Bo z niego wszystek zamęt życia i sabaty wszelkie.
Tamta zwiesiła powoli głowę.
— Więc się ucisz tak, — mówiła, kładąc jej teraz dopiero dłoń na ramieniu. — Stamtąd zamęt życia. A niepokój duszy, to zgoła skądinąd. To jakby dzwon jaki daleki... Miałam ja przed chwilą rozmowę dziwną z tym, komuś ty czoło dziś opatrywała. Każde słowo zapadło mi w piersi. I wiem, że to złe życie ludzi stanęło u końca dziś właśnie: na rozstaju, nad przepaścią może. Zbliża się coś wielkiego, idzie, przyjść musi... Gdy fatum zwiastowało się ludziom dawniej, to zanim ptaki pokazały się na niebie, kobiety zrywały się po nocach, jedne do dzieci, która za wrota, inne — wypatrywać... Niepokój to w nas złych przeczuć. I stąd to wzięcie życia ludzi całego trwogą w swoje piersi, za swój jakby grzech. Tylko tyś to wszystko wplotła w gorączkę snów.
— Bo, czem my kobiety?...
— Dusze nieme. Jak kwiaty w polu. Żyją przecie one najczujniej.
»Mówiła Lena podobnie« — miała już na ustach, gdyż teraz dopiero tchnęło ją instynktownie i pokrewieństwo myśli i podobny tok rozmarzeń.
— Ty znałaś Woydę? Prawda! Przypomi... — mówiła powoli, w miarę jak się jej oczy w coraz to większem zdziwieniu i smutku zapatrywały w Wandę. — Przecież ja wszystko rozumiem. I wiem nawet wszystko. I o jego strasznym końcu przez tamtą! I tę rzecz jeszcze straszniejszą wiem teraz, — zwlekała w mówieniu pod zdzi-